Strona główna Hovawart "użyteczny" Relacje z imprez sportowych tropienie sportowe 16-17.06.2012

tropienie sportowe 16-17.06.2012

WARSZTATY Z ZAKRESU TROPIENIA SPORTOWEGO, PROWADZONE PRZEZ PATRYCJĘ FROLENKO, KIETRZ,
16-17 CZERWCA 2012
r.

 

Późne grudniowe popołudnie na katowickim placu szkoleniowym Gostar rozświetlają włączone właśnie latarnie. Na środku Jacek rozgryza kolejnego psa. Z boku stoi „loża”. Loża stoi, loża patrzy, loża rozmawia.
- Organizujemy cykliczne szkolenia z Patrycją Frolenko - mówi Sebastian pomiędzy jednym spojrzeniem na „swojego” rottka a drugim. - Mamy nadzieję, że uda się je organizować minimum raz na kwartał - dodaje między jednym tupnięciem zmarzniętymi nogami a drugim. Słucham uważnie, rejestruję.
- A na wiosnę, w kwietniu, planujemy z Patrycją warsztaty tropieniowe. Wchodzisz w to?
- W tropienie? Zawsze! - odpowiadam między jednym roztarciem zgrabiałych dłoni a drugim. Zimowy plac szkoły Gostar jakby pojaśniał i albo to światełka w moich oczach sprawiły, albo latarnie wreszcie na dobre się rozgrzały. Zima jest długa, śnieżna, mroźna. Daty warsztatów przesuwają się kolejny raz. Wreszcie w połowie kwietnia – jest!, pierwsza wiosenna jaskółka. Mamy wyznaczony termin – połowa czerwca. Trochę to trwało – od mroźnego grudnia, gdy dni wyglądają jak noce, a nocami straszy Dziadek Mróz, do zalanego słonecznym blaskiem upalnego czerwca, rozpieszczającego nas najdłuższymi dniami w roku.

 

Stokrotka
„Stokrotka” zatankowana stoi na podjeździe, klatka w komplecie z kocykiem i posłaniem kłuje mnie w plecy, obok na fotelu bagaż. W myślach przeliczam: miska, woda, karma, smaczki. Smaczki!? Są! Jeszcze raz: miska, woda, karma, smaczki, czyli zestaw podstawowy. Zestaw rozszerzony: linka, znaczniki, kamizelka treningowa, czapka z daszkiem, okulary, gumowce... błądzę ręką za oparciem fotela... gumowce są. Zestaw uzupełniający: torba z ubraniami i takimi tam mniej znaczącymi rzeczami, jak na przykład jedzenie. Zestaw ekskluzywny: telefon, dokumenty, klucze, krótka smycz pod ręką. I dopełnienie całości – pies. Znaczy suka. Spoglądam we wsteczne. Jest. Jeszcze tylko krótkie machnięcie ręką do drugiego psa, który zostaje w domu i z „papa, wracam za dwa dni, bądź grzeczny i opiekuj się domem” ruszamy na spotkanie z przygodą. Przygoda ma na imię Patrycja i czeka na nas w Kietrzu. W myślach powtarzam trasę: prosto, potem w prawo, prosto, Żory, Rybnik, Racibórz, Kietrz. Prosta droga. Damy radę. W sumie można włączyć GPS, ale po co? Bez jest znacznie zabawniej. Rondo pierwsze, drugie, trzecie... Po piątym przestaję liczyć. Zielone drogowskazy migają jak szalone, raz w prawo, raz w lewo, żółte tabliczki z numerami dróg wyznaczają kierunek na zachód.

Czas jest najprostszą rzeczą
Miejsce zbiórki Kietrz-parking przy Biedronce. Pusto. Sprawdzam godzinę – „nieco” po 20. Rozglądam się niepewnie. Jest! Jest drugi samochód, podobny do mojego, tylko razy dwa. Dwa psy, dwie klatki, podwójny bagaż. Z samochodu wychodzi Justyna a za nią, takie mam wrażenie, wypadnie cała zawartość samochodu. Nigdy nie przypuszczałam, że u kogoś w aucie może być ciaśniej niż w moim.
- Co tak pusto? - pyta.
O 21 panie kasjerki wypraszają nas ze sklepu. O 21 zaczyna się robić szaro. O 21 decydujemy:
- Może zadzwońmy do kogoś? - Justyna wybiera numer Sebastiana, naszego koordynatora. - My tu od godziny czekamy!
- A co wy tam robicie? Miałyście być jutro o 8. a nie dziś o 20.
Clifford D. Simak napisał kiedyś powieść pod tytułem Czas jest najprostszą rzeczą. Clifford D. Simak najwyraźniej nie znał nas.
- Zaczekajcie, zaraz oddzwonię. - Czekamy, oddzwania. Justyna słucha, po czym zamyślona wpatruje się w telefon.
- I co? - pytam.
- Nie wiem, szyfrem jakimś gada. Powiedział: "Nie ruszajcie się stamtąd. Misiek karmi bestie".

Chwile
Trzy klatki, trzy psy, dwa bagaże i przywilej przyjeżdżających wcześniej – możliwość swobodnego wyboru pokoju. Wybieramy dwa. Jest już późno więc robimy tylko szybki rekonesans. Chwila zadumy nad technicznymi aspektami obsługi płyty kuchennej uświadamia nam, że nigdy nie zdołamy ugotować na niej herbaty. Szybko pakujemy się do łóżek, nastawiamy budziki i śpimy, albo raczej usiłujemy zasnąć. Nie wiem, jak Justyna, ale ja odnoszę wrażenie, że psy z pokoju obok podnoszą alarm za każdym razem, gdy poruszę się na łóżku. Takie chwile sprawiają, że doceniam hovawarty, albo przynajmniej moją hovawartkę. Takie chwile nie trwają jednak długo, mniej więcej do 4.10.... Bah, bah, bah... ogon uderzający w ścianki klatki wyraźnie wystukuje melodię piosenki Pobudka, wstać, koniom wody dać... Niezależnie od tego, kiedy kładziemy się spać, wstajemy zawsze o świcie. W takich chwilach zaczynam przeklinać krótkie czerwcowe noce.

Aż po horyzontu kres czyli Euklides inaczej
Na miejscu zbiórki pojawiamy się o czasie. O tej porze prawie wszystkie zaparkowane tam samochody należą do „naszych”. Kilka słów powitania, cześć-cześć, Patrycji nikomu przedstawiać nie trzeba, wszyscy wiedzą, kto to, wszyscy wiedzą jak wygląda, wszyscy skupiają się wokół niej. Ustalamy plan pracy. Trochę się denerwuję. No dobrze, trochę więcej niż trochę. Sama nie wiem dlaczego. Zaliczamy na parkingu kwadrans akademicki i ruszamy w teren, a teren mamy piękny: hektary łąk i pól ciągnących się prawie po horyzont. Można tak stać i wręcz wdychać przestrzeń. Po  chwili dołączają do nas spóźnialscy, spryciarze, którzy nie tylko mają GPS ale także potrafią z niego korzystać. Wraz z wbiciem w grunt pierwszego znacznika warsztaty uznajemy za oficjalnie rozpoczęte. Każdy pokazuje jak pracuje z psem i co potrafi, albo raczej... czego nie potrafi. Prezentują się psy różnych ras: rottweilery, boksery, dobermany, airedale terrier, maliniak, mająca status prawie-obserwatora mieszanka z przewagą owczarka niemieckiego, silna reprezentacja hovawartów w liczbie jednego psa oraz suczka, przedstawicielka rasy pierwszy raz przeze mnie widzianej, australian cattle dog. Hovek i ACD, dla niektórych z obecnych, sądząc po ich minach, całkowita, totalna egzotyka. Różnorodności ras towarzyszy równa, albo nawet większa różnorodność zaawansowania szkoleniowego: od początkujących „kolarzy”, przez średniozaawansowanych „prostaków” i „łuczników” po wymiataczy robiących ślady na poziomie IPO z cyferką. Osobną kategorię stanowią zakrzywiacze czasoprzestrzeni, dla których pojęcie prostej to abstrakcja, regularne łuki nie istnieją a załamanie pod kątem prostym może być jedynie dziełem przypadku.

Zasada wilkołaka
Krótkie teoretyczne wprowadzenie na temat pracy na śladzie, sprzętu i jego obsługi, wiatru, techniki układania śladu, pracy psa i pracy z psem, chwila refleksji na temat doskonałości psiego nosa i Patrycja zagania nas do roboty. Nagle przepiękne widoki przestają mieć znaczenie, cały świat kurczy się do tego skrawka łąki, na którym pracujemy. Posłusznie schodzimy na kolanka, dopieszczamy każdy krok, każde muśnięcie trawy, każde ułożenie smaczka. Z tej perspektywy świat wygląda zupełnie inaczej. Świat widziany oczami psa, wdychany pism nosem. Wchodzimy w tajemniczy, nieodkryty kosmos, psi świat zapachów tak odmienny od naszego i tak nam obcy. Próbuję się dostosować i o dziwo sprawia mi to niezwykłą przyjemność. To, że to ja muszę zdać się na jej, mojej suki, zmysły, umiejętności, na jej nos. Zaufać mu. W tym momencie przypomniał mi się tytuł powieści Clifforda D. Simaka Zasada wilkołaka. Czy po to, by wejść w ten psi świat musimy stać się w pewnym sensie jego częścią?

Żaglowiec siedmiu mórz
„Góra, dół. Linka w górę, w dół. Opuść, opuść, podciągnij, napnij, zluzuj, napnij. Wiatr, jesteś pod wiatr...”. Czuję się jak na żaglówce. Co prawda nigdy nie byłam na żadnej, ale najprawdopodobniej tak bym się czuła, gdybym kiedyś była. Jestem wykończona a to dopiero nasze drugie zadanie tego dnia. Zastanawiam się, co czuje teraz moja suka. Daję jej odpocząć ja zaś uczę się, obserwując pracę pozostałych, słuchając rad, podpatrując rozwiązania, a każdy pies jest przecież inny, każdy pracuje nad innym problemem. Łapię tyle wiadomości ile się da, zagarniam pełnymi garściami, chłonę całą sobą i tylko żałuję, że nie mam dyktafonu bo już po godzinie pracy wiem, że nie zapamiętam nawet części, a chciałabym zachować wszystko.

Kwadrans na kawę
Dokładnie tyle trwa przerwa obiadowa. Z dojazdem wydłuża się o trzy kwadranse. Chwila wytchnienia w chłodzie domu, w którym nocujemy. Obie z Justyną udajemy gospodarzy, oprowadzamy jak po własnym. Czas na regenerację sił wykorzystujemy intensywnie, pochłaniamy błyskawicznie pyszny domowy obiad, robimy kilka głębszych oddechów i wracamy do pracy.

Organum olfactorium
Popołudniowe zajęcia są krótsze, zadania łatwiejsze, bo psy już zmęczone a i pogoda nikogo nie rozpieszcza. Wszyscy wiedzą już co mają robić, jak się ustawiać na łące, by nikomu nie wejść w drogę. Ślad dłuższy, krótszy, kółko większe lub dwa mniejsze, prosta z przedmiotem lub po łuku. Sprawnie nam to wychodzi, coraz sprawniej. Zaczynamy synchronizować się jak dobrana drużyna. Trochę nam się spieszy, bo wieczorem mecz ostatniej szansy: Polska-Czechy, który większość chciałaby obejrzeć. Wyrabiamy się. Znajduje się także czas na krótką lekcję zaznaczania przedmiotów dla początkujących oraz na trening dla Farro, psa Patrycji. Nie wiem, czym ona go nagradza, ale... nazwijmy to „zapach” tego czegoś roznosi się po całej łące. Farro jest zachwycony a ja się zastanawiam, czy z moja suką też powinnam „pójść” w te klimaty, dochodzę jednak do wniosku, że mój nos nie zniósłby tego. Suka się ze mną zgadza, bo nie ma wyboru. Gdyby jednak dać jej wybór to pewnie wytarzałaby się w tym czymś a potem całą noc zlizywała z siebie.

Wizualizacja i kontemplacja
Siedzę na łóżku, segreguję faktury. Pi-piiii. Odczytuję sms: „Pan przed chwilą powiedział, że sześć czwartych stadionu to polscy kibice”. Usiłuję to sobie zwizualizować. Bezskutecznie. Jestem prawie sama, prawie wszyscy pojechali oglądać mecz. Najbliższy czynny telewizor znajduje się w oddalonej o kilkanaście kilometrów pizzerii, nie spodziewam się więc szybkiego ich powrotu. Kontempluję samotność. Pi-piiii: „Do przerwy 0:0. Ale normalnie mecz taki, że nawet ja się zainteresowałam”. No proszę, na prawdziwych przyjaciół zawsze można liczyć. Nie dość, że relację mam na bieżąco, to jeszcze pięknie dawkują napięcie.

Dzień Świstaka
Bah, bah, bah... Bez spoglądania na zegarek wiem, która jest godzina. Ta suka nie zna litości. Wstaję, bo nie mam innego wyjścia, kolejne „bahy” nie pozwalają zasnąć. Wyprowadzam, snuję się przez bite 40 minut tam i z powrotem, bez sensu. Wokół tyle zapachów, że szkoda jej czasu na poranną toaletę. Zostawiam ją w samochodzie i wracam pospać jeszcze choć z pół godzinki.

Quady
Bluza z długim rękawem i kaptur na głowie nikogo nie zwodzą. To nie pogoda się zmieniła; to tylko efekt poparzeń słonecznych z poprzedniego dnia i zbyt późnego nałożenia kremów z filtrem. Kolejny ranek na łąkach. Z prawej lasek, z lewej lasek, z przodu zabudowania a z tyłu dolina. Kocioł. Albo patelnia. Kolejne zadania do wykonania przydzielone. Początkujący na lewo, zaawansowani na prawo. Każdy robi jeden ślad, co razem daje co najmniej dziesięć śladów do przejścia i przeanalizowania. Padamy na twarz, zwłaszcza, że zaawansowani mają ślad pod górkę. Dosłownie pod górkę. Jeden, cwańszy, nieźle się ustawia, na końcu łąki robi długą prostą wzdłuż stoku, niestety załamanie zaburza nieco koncepcję „śladu po płaskim”. Nie da się bowiem robić załamań i iść ciągle w tym samym kierunku. A szkoda.
- Melex by się przydał - ten wczorajszy pomysł dziś wydaje się jeszcze bardziej sensowny. Albo quad. Tak, quadem jeździłoby się po tych górkach znacznie łatwiej niż melexem... Popadam w lekkie rozmarzenie.

Z kwiecia powstaniesz
Amerykański pisarz, Clifford D. Simak, nie wiem czy już o nim wspominałam, napisał kiedyś powieść Z kwiecia powstaniesz. W tej chwili, pod koniec drugiego dnia pracy, zaczynam mieć prawie pewność, że ja z tego kwiecia nie powstanę. Padnę i już się nie podniosę. Ta wizja przez moment wydaje się nawet kusząca, tak sobie poleżeć, popatrzeć w niebo, o niczym nie myśleć. Ech...  Napotykam spojrzenie Patrycji, uśmiechniętą twarz, pełną energii. Skąd ona ją bierze? To nie jest normalne. Wszyscy padnięci a ona nie. Zaczynam się baczniej jej przyglądać. Może jest Cylonem? Oni się nie męczą, tak jak ludzie, tylko udają. Ona nawet nie udaje. Tak, zdecydowanie tak. Zabawiam się takimi rozważaniami, układając ostatni ślad. Upał najwyraźniej mi nie służy, a żelki, które zwinęłam komuś z otwartego bagażnika, najprawdopodobniej były czymś nafaszerowane. Jeżeli suka jest tak samo zmęczona, to... To dobrze. Jest szansa, że następnego dnia nie obudzi mnie o 4.10. Ta myśl nieco krzepi, ale tylko nieco.

Sztuka motywacji
Wszyscy schodzą z łąki, chowają znaczniki, zwijają linki. Dwa dni pracy. Dwa dni nauki. Dwie prawie nieprzespane noce. Patrycja robi krótkie podsumowanie, po którym każdy w dziwny, niewytłumaczalny sposób, zaczyna się uśmiechać, robić plany na najbliższe miesiące, obiecuje solennie przyjazd na następne warsztaty. Może więc wszyscy jesteśmy Cylonami? A może po prostu Patrycja ma rzadki dar pozytywnego motywowania ludzi?

Maleńka
Pssss... Cola z otwartej właśnie puszki jak balsam przepływa przez zaschnięte gardło. Upał nie odpuszcza, nawiew w samochodzie działa na pełnych obrotach. Spoglądam we wsteczne. Suka jest, to najważniejsze, reszty mogę zapomnieć, byle suka była. Mości się z tyłu, zwija w kłębek, ogonem zasłania sobie spracowany nos. Zasypia, maleńka moja. Światła zmieniają się na zielone, ruszam delikatnie. Za Raciborzem postanawiam, że trochę fantazji nie zaszkodzi. Zmieniam trasę powrotną na drogę, którą nigdy jeszcze nie jechałam. W sumie można włączyć GPS, ale po co? Bez jest znacznie zabawniej.

Ewa Mleczko
.

na tropie - grupowo

za psiurem tropiciele sznurem?

na tropie - indywidualnie

(od lewej): Stokrotka, Patrycja Frolenko, autorka, Maleńka

fot. Michał Styczeń

 

Posłowie:
Miało być krótko, zwięźle i bez emocji, no ale nie wyszło. Ponieważ niektóre rzeczy nie zmieściły się w powyższym tekście, a powinny zostać napisane, zamieszczę je w tym miejscu. Chciałabym podziękować wszystkim, a w szczególności:
Patrycji Frolenko „Frolenko Trening” – za prowadzenie
Sebastianowi Pfajferowi „Vicarious Rottweiler” - za koordynację ogólną i szczególną
Michałowi Styczniowi „Mesgand Rottweilers” - za organizację terenów i bazy noclegowej (i obiadu, i śniadania...)
Małgosi Starkiewicz „Gostar” – za patronat honorowy
wszystkim uczestnikom za wspaniałą atmosferę
oraz
Pani gotującej pyszne obiady
Dobremu człowiekowi, który na oknie kuchennym zostawił dwie puszki Coli – nie zmarnowały się
Cliffordowi D. Simakowi za inspirację.

Za udostępnienie zdjęć serdeczne podziękowania dla Michała Stycznia, hodowla Mesgand Rottweilers.

 

Warsztaty z zakresu tropienia sportowego, prowadzone przez Patrycję Frolenko

Kietrz, 16-17 czerwca 2012

Późne grudniowe popołudnie na katowickim placu szkoleniowym Gostar rozświetlają włączone właśnie latarnie. Na środku Jacek rozgryza kolejnego psa. Z boku stoi „loża”. Loża stoi, loża patrzy, loża rozmawia.

- Organizujemy cykliczne szkolenia z Patrycją Frolenko - mówi Sebastian pomiędzy jednym spojrzeniem na „swojego” rottka a drugim. - Mamy nadzieję, że uda się je organizować minimum raz na kwartał - dodaje między jednym tupnięciem zmarzniętymi nogami a drugim. Słucham uważnie, rejestruję.

- A na wiosnę, w kwietniu, planujemy z Patrycją warsztaty tropieniowe. Wchodzisz w to?

- W tropienie? Zawsze! - odpowiadam między jednym roztarciem zgrabiałych dłoni a drugim. Zimowy plac szkoły Gostar jakby pojaśniał i albo to światełka w moich oczach sprawiły, albo latarnie wreszcie na dobre się rozgrzały. Zima jest długa, śnieżna, mroźna. Daty warsztatów przesuwają się kolejny raz. Wreszcie w połowie kwietnia – jest!, pierwsza wiosenna jaskółka. Mamy wyznaczony termin – połowa czerwca. Trochę to trwało – od mroźnego grudnia, gdy dni wyglądają jak noce, a nocami straszy Dziadek Mróz, do zalanego słonecznym blaskiem upalnego czerwca, rozpieszczającego nas najdłuższymi dniami w roku.

Stokrotka

„Stokrotka” zatankowana stoi na podjeździe, klatka w komplecie z kocykiem i posłaniem kłuje mnie w plecy, obok na fotelu bagaż. W myślach przeliczam: miska, woda, karma, smaczki. Smaczki!? Są! Jeszcze raz: miska, woda, karma, smaczki, czyli zestaw podstawowy. Zestaw rozszerzony: linka, znaczniki, kamizelka treningowa, czapka z daszkiem, okulary, gumowce... błądzę ręką za oparciem fotela... gumowce są. Zestaw uzupełniający: torba z ubraniami i takimi tam mniej znaczącymi rzeczami, jak na przykład jedzenie. Zestaw ekskluzywny: telefon, dokumenty, klucze, krótka smycz pod ręką. I dopełnienie całości – pies. Znaczy suka. Spoglądam we wsteczne. Jest. Jeszcze tylko krótkie machnięcie ręką do drugiego psa, który zostaje w domu i z „papa, wracam za dwa dni, bądź grzeczny i opiekuj się domem” ruszamy na spotkanie z przygodą. Przygoda ma na imię Patrycja i czeka na nas w Kietrzu. W myślach powtarzam trasę: prosto, potem w prawo, prosto, Żory, Rybnik, Racibórz, Kietrz. Prosta droga. Damy radę. W sumie można włączyć GPS, ale po co? Bez jest znacznie zabawniej. Rondo pierwsze, drugie, trzecie... Po piątym przestaję liczyć. Zielone drogowskazy migają jak szalone, raz w prawo, raz w lewo, żółte tabliczki z numerami dróg wyznaczają kierunek na zachód.

Czas jest najprostszą rzeczą

Miejsce zbiórki Kietrz-parking przy Biedronce. Pusto. Sprawdzam godzinę – „nieco” po 20. Rozglądam się niepewnie. Jest! Jest drugi samochód, podobny do mojego, tylko razy dwa. Dwa psy, dwie klatki, podwójny bagaż. Z samochodu wychodzi Justyna a za nią, takie mam wrażenie, wypadnie cała zawartość samochodu. Nigdy nie przypuszczałam, że u kogoś w aucie może być ciaśniej niż w moim.

- Co tak pusto? - pyta. O 21 panie kasjerki wypraszają nas ze sklepu. O 21 zaczyna się robić szaro. O 21 decydujemy:

- Może zadzwońmy do kogoś? - Justyna wybiera numer Sebastiana, naszego koordynatora. - My tu od godziny czekamy!

- A co wy tam robicie? Miałyście być jutro o 8. a nie dziś o 20.

Clifford D. Simak napisał kiedyś powieść pod tytułem Czas jest najprostszą rzeczą. Clifford D. Simak najwyraźniej nie znał nas.

- Zaczekajcie, zaraz oddzwonię. - Czekamy, oddzwania. Justyna słucha, po czym zamyślona wpatruje się w telefon.

- I co? - pytam.

- Nie wiem, szyfrem jakimś gada. Powiedział: Nie ruszajcie się stamtąd. Misiek karmi bestie.

Chwile

Trzy klatki, trzy psy, dwa bagaże i przywilej przyjeżdżających wcześniej – możliwość swobodnego wyboru pokoju. Wybieramy dwa. Jest już późno więc robimy tylko szybki rekonesans. Chwila zadumy nad technicznymi aspektami obsługi płyty kuchennej uświadamia nam, że nigdy nie zdołamy ugotować na niej herbaty. Szybko pakujemy się do łóżek, nastawiamy budziki i śpimy, albo raczej usiłujemy zasnąć. Nie wiem, jak Justyna, ale ja odnoszę wrażenie, że psy z pokoju obok podnoszą alarm za każdym razem, gdy poruszę się na łóżku. Takie chwile sprawiają, że doceniam hovawarty, albo przynajmniej moją hovawartkę. Takie chwile nie trwają jednak długo, mniej więcej do 4.10.... Bah, bah, bah... ogon uderzający w ścianki klatki wyraźnie wystukuje melodię piosenki Pobudka, wstać, koniom wody dać... Niezależnie od tego, kiedy kładziemy się spać, wstajemy zawsze o świcie. W takich chwilach zaczynam przeklinać krótkie czerwcowe noce.

Aż po horyzontu kres czyli Euklides inaczej

Na miejscu zbiórki pojawiamy się o czasie. O tej porze prawie wszystkie zaparkowane tam samochody należą do „naszych”. Kilka słów powitania, cześć-cześć, Patrycji nikomu przedstawiać nie trzeba, wszyscy wiedzą, kto to, wszyscy wiedzą jak wygląda, wszyscy skupiają się wokół niej. Ustalamy plan pracy. Trochę się denerwuję. No dobrze, trochę więcej niż trochę. Sama nie wiem dlaczego. Zaliczamy na parkingu kwadrans akademicki i ruszamy w teren, a teren mamy piękny: hektary łąk i pól ciągnących się prawie po horyzont. Można tak stać i wręcz wdychać przestrzeń. Po chwili dołączają do nas spóźnialscy, spryciarze, którzy nie tylko mają GPS ale także potrafią z niego korzystać. Wraz z wbiciem w grunt pierwszego znacznika warsztaty uznajemy za oficjalnie rozpoczęte. Każdy pokazuje jak pracuje z psem i co potrafi, albo raczej... czego nie potrafi. Prezentują się psy różnych ras: rottweilery, boksery, dobermany, airdel terrier, maliniak, mająca status prawie-obserwatora mieszanka z przewagą owczarka niemieckiego, silna reprezentacja hovawartów w liczbie jednego psa o raz suczka, przedstawicielka rasy pierwszy raz przeze mnie widzianej, australian cattle dog. Hovek i ACD, dla niektórych z obecnych, sądząc po ich minach, całkowita, totalna egzotyka. Różnorodności ras towarzyszy równa, albo nawet większa różnorodność zaawansowania szkoleniowego: od początkujących „kolarzy”, przez średniozaawansowanych „prostaków” i „łuczników” po wymiataczy robiących ślady na poziomie IPO z cyferką. Osobną kategorię stanowią zakrzywiacze czasoprzestrzeni, dla których pojęcie prostej to abstrakcja, regularne łuki nie istnieją a załamanie pod kątem prostym może być jedynie dziełem przypadku.

Zasada wilkołaka

Krótkie teoretyczne wprowadzenie na temat pracy na śladzie, sprzętu i jego obsługi, wiatru, techniki układania śladu, pracy psa i pracy z psem, chwila refleksji na temat doskonałości psiego nosa i Patrycja zagania nas do roboty. Nagle przepiękne widoki przestają mieć znaczenie, cały świat kurczy się do tego skrawka łąki, na którym pracujemy. Posłusznie schodzimy na kolanka, dopieszczamy każdy krok, każde muśnięcie trawy, każde ułożenie smaczka. Z tej perspektywy świat wygląda zupełnie inaczej. Świat widziany oczami psa, wdychany pism nosem. Wchodzimy w tajemniczy, nieodkryty kosmos, psi świat zapachów tak odmienny od naszego i tak nam obcy. Próbuję się dostosować i o dziwo sprawia mi to niezwykłą przyjemność. To, że to ja muszę zdać się na jej, mojej suki, zmysły, umiejętności, na jej nos. Zaufać mu. W tym momencie przypomniał mi sie tytuł powieści Clifforda D. Simaka Zasada wilkołaka. Czy po to, by wejść w ten psi świat musimy stać się w pewnym sensie jego częścią?

Żaglowiec siedmiu mórz

„Góra, dół. Linka w górę, w dół. Opuść, opuść, podciągnij, napnij, zluzuj, napnij. Wiatr, jesteś pod wiatr...” Czuję się jak na żaglówce. Co prawda nigdy nie byłam na żadnej, ale najprawdopodobniej tak bym się czuła, gdybym kiedyś była. Jestem wykończona a to dopiero nasze drugie zadanie tego dnia. Zastanawiam się, co czuje teraz moja suka. Daję jej odpocząć ja zaś uczę się, obserwując pracę pozostałych, słuchając rad, podpatrując rozwiązania, a każdy pies jest przecież inny, każdy pracuje nad innym problemem. Łapię tyle wiadomości ile się da, zagarniam pełnymi garściami, chłonę całą sobą i tylko żałuję, że nie mam dyktafonu bo już po godzinie pracy wiem, że nie zapamiętam nawet części, a chciałabym zachować wszystko.

Kwadrans na kawę

Dokładnie tyle trwa przerwa obiadowa. Z dojazdem wydłuża się o trzy kwadranse. Chwila wytchnienia w chłodzie domu, w którym nocujemy. Obie z Justyną udajemy gospodarzy, oprowadzamy jak po własnym. Czas na regenerację sił wykorzystujemy intensywnie, pochłaniamy błyskawicznie pyszny domowy obiad, robimy kilka głębszych oddechów i wracamy do pracy.

Organum olfactorium

Popołudniowe zajęcia są krótsze, zadania łatwiejsze, bo psy już zmęczone a i pogoda nikogo nie rozpieszcza. Wszyscy wiedzą już co mają robić, jak się ustawiać na łące, by nikomu nie wejść w drogę. Ślad dłuższy, krótszy, kółko większe lub dwa mniejsze, prosta z przedmiotem lub po łuku. Sprawnie nam to wychodzi, coraz sprawniej. Zaczynamy synchronizować się jak dobrana drużyna. Trochę nam się spieszy, bo wieczorem mecz ostatniej szansy: Polska-Czechy, który większość chciałaby obejrzeć. Wyrabiamy się. Znajduje się także czas krótką lekcję zaznaczania przedmiotów dla początkujących oraz na trening dla Farro, psa Patrycji. Nie wiem, czego ona używa na nagrody dla tego psa, ale... nazwijmy to „zapach” tego czegoś roznosi się po całej łące. Farro jest zachwycony a ja się zastanawiam, czy z moja suką też powinnam „pójść” w te klimaty, dochodzę jednak do wniosku, że mój nos nie zniósłby tego. Suka się ze mną zgadza, bo nie ma wyboru. Gdyby jednak dać jej wybór to pewnie wytarzałaby się w tym czymś a potem całą noc zlizywała z siebie.

Wizualizacja i kontemplacja

Siedzę na łóżku, segreguję faktury. Pi-piiii. Odczytuję sms: „Pan przed chwilą powiedział, że sześć czwartych stadionu to polscy kibice”. Usiłuję to sobie zwizualizować. Bezskutecznie. Jestem prawie sama, prawie wszyscy pojechali oglądać mecz. Najbliższy czynny telewizor znajduje się w oddalonej o kilkanaście kilometrów pizzerii, nie spodziewam się więc szybkiego ich powrotu. Kontempluję samotność. Pi-piiii: „Do przerwy 0:0. Ale normalnie mecz taki, że nawet ja się zainteresowałam”. No proszę, na prawdziwych przyjaciół zawsze można liczyć. Nie dość, że relację mam na bieżąco, to jeszcze pięknie dawkują napięcie.

Dzień Świstaka

Bah, bah, bah... Bez spoglądania na zegarek wiem, która jest godzina. Ta suka nie zna litości. Wstaję, bo nie mam innego wyjścia, kolejne „bahy” nie pozwalają zasnąć. Wyprowadzam, snuję się przez bite 40 minut tam i z powrotem, bez sensu. Wokół tyle zapachów, że szkoda jej czasu na poranną toaletę. Zostawiam ją w samochodzie i wracam pospać jeszcze choć z pół godzinki.

Quady

Bluza z długim rękawem i kaptur na głowie nikogo nie zwodzą. To nie pogoda się zmieniła; to tylko efekt poparzeń słonecznych z poprzedniego dnia i zbyt późnego nałożenia kremów z filtrem. Kolejny ranek na łąkach. Z prawej lasek, z lewej lasek, z przodu zabudowania a z tyłu dolina. Kocioł. Albo patelnia. Kolejne zadania do wykonania przydzielone. Początkujący na lewo, zaawansowani na prawo. Każdy robi jeden ślad, co razem daje co najmniej dziesięć śladów do przejścia i przeanalizowania. Padamy na twarz, zwłaszcza, że zaawansowani mają ślad pod górkę. Dosłownie pod górkę. Jeden, cwańszy, nieźle się ustawia, na końcu łąki robi długą prostą wzdłuż stoku, niestety załamanie zaburza nieco koncepcję „śladu po płaskim”. Nie da się bowiem robić załamań i iść ciągle w tym samym kierunku. A szkoda.

- Melex by się przydał - ten wczorajszy pomysł dziś wydaje się jeszcze bardziej sensowny. Albo quad. Tak, quadem jeździłoby się po tych górkach znacznie łatwiej niż melexem... Popadam w lekkie rozmarzenie.

Z kwiecia powstaniesz

Amerykański pisarz, Clifford D. Simak, nie wiem czy już o nim wspominałam, napisał kiedyś powieść Z kwiecia powstaniesz. W tej chwili, pod koniec drugiego dnia pracy, zaczynam mieć prawie pewność, że ja z tego kwiecia nie powstanę. Padnę i już się nie podniosę. Ta wizja przez moment wydaje się nawet kusząca, tak sobie poleżeć, popatrzeć w niebo, o niczym nie myśleć. Ech... Napotykam spojrzenie Patrycji, uśmiechniętą twarz, pełną energii. Skąd ona ją bierze? To nie jest normalne. Wszyscy padnięci a ona nie. Zaczynam się baczniej jej przyglądać. Może jest Cylonem? Oni się nie męczą, tak jak ludzie, tylko udają. Ona nawet nie udaje. Tak, zdecydowanie tak. Zabawiam się takimi rozważaniami, układając ostatni ślad. Upał najwyraźniej mi nie służy, a żelki, które zwinęłam komuś z otwartego bagażnika, najprawdopodobniej były czymś nafaszerowane. Jeżeli suka jest tak samo zmęczona, to... To dobrze. Jest szansa, że następnego dnia nie obudzi mnie o 4.10. Ta myśl nieco krzepi, ale tylko nieco.

Sztuka motywacji

Wszyscy schodzą z łąki, chowają znaczniki, zwijają linki. Dwa dni pracy. Dwa dni nauki. Dwie prawie nieprzespane noce. Patrycja robi krótkie podsumowanie, po którym każdy w dziwny, niewytłumaczalny sposób, zaczyna się uśmiechać, robić plany na najbliższe miesiące, obiecuje solennie przyjazd na następne warsztaty. Może więc wszyscy jesteśmy Cylonami? A może po prostu Patrycja ma rzadki dar pozytywnego motywowania ludzi?

Maleńka

Pssss... Cola z otwartej właśnie puszki jak balsam przepływa przez zaschnięte gardło. Upał nie odpuszcza, nawiew w samochodzie działa na pełnych obrotach. Spoglądam we wsteczne. Suka jest, to najważniejsze, reszty mogę zapomnieć, byle suka była. Mości się z tyłu, zwija w kłębek, ogonem zasłania sobie spracowany nos. Zasypia, maleńka moja. Światła zmieniają się na zielone, ruszam delikatnie. Za Raciborzem postanawiam, że trochę fantazji nie zaszkodzi. Zmieniam trasę powrotną na drogę którą nigdy jeszcze nie jechałam. W sumie można włączyć GPS, ale po co? Bez jest znacznie zabawniej.

Ewa Mleczko

Posłowie:

Miało być krótko, zwięźle i bez emocji, no ale nie wyszło. Ponieważ niektóre rzeczy nie zmieściły się w powyższym tekście a powinny zostać napisane, zamieszczę je w tym miejscu. Chciałam wszystkim podziękować, a w szczególności:

Patrycji „Frolenko Trening” Frolenko – prowadzenie

Sebastianowi „Vicarious Rottweiler” - koordynacja ogólna i szczególna

Maćkowi „Mesgand Rottweilers” - organizacja terenów i bazy noclegowej (i obiadu, i śniadania...)

Małgosi „Gostar” Starkiewicz – patronat honorowy

wszystkim uczestnikom za wspaniałą atmosferę

oraz

Pani gotującej pyszne obiady

Dobremu człowiekowi, który na oknie kuchennym zostawił dwie puszki Coli – nie zmarnowały się

Cliffordowi D. Simakowi za inspirację.

(jeżeli będą zdjęcia to będzie jeszcze podziękowanie za udostępnienie zdjęć)

no i nie mam pomysłu na tytuł całości

 

Migawki

Czy ktoś z Państwa ma marzenia o czworonożnym amigo? Dobrze się składa, bo hodowla Mieć Marzenia (to znak!) spodziewa się czworonożnych potomków pewnego Amigo (to też znak!). Więcej szczegółów TUTAJ.